W katowickiej Galerii Dobrego Smaku odbył się niedawno wernisaż wystawy fotografii Lesława Kłosa „Moje małe kolumbijskie szczęścia”. Lesław Kłos to podróżnik i fotograf rodem z Rudy Śląskiej. Jego największą pasją są podróże do Ameryki Łacińskiej i poznawanie jej bogactwa przyrodniczego oraz kulturowego. Jest autorem wystaw fotografii i prelekcji na temat Peru, Ekwadoru i Kolumbii.
Zapraszam na I część wywiadu z tym znanym podróżnikiem.
Maya M. Kowalczyk: Która to Pana podróż w te rejony?
Lesław Kłos: Chyba już szósta.
Jak należy się zachowywać i ubierać by zaskarbić sobie przychylność tamtejszych mieszkańców?
Myślę, że najlepiej ubierać się w mało jaskrawe kolory które od wejścia nie krzyczą na cały głos o moim przyjeździe. Zawsze staram się dobierać ubrania w odcieniu piaskowym. Polecam mało intensywne kolory jednak niemożliwością jest wtopić się w miejscową kulturę, sposób bycia. Można jedynie zmniejszyć dystans i zminimalizować przepaść dzieląca dwa światy. Obyczaje ludzi do których się przyjeżdżam to dla mnie święta rzecz i staram się je uszanować. O razu na przywitanie nie biegam po indiańskiej wiosce czy miasteczku z aparatem zaglądając do każdej chaty i nie zadaję dziesiątek pytań, czekam tylko na pierwsze niepozorne gesty skinienia zaproszenia, a wtedy wszystko zaczyna się układać w harmoniczne spełnienie kolejnej podróży. Zazwyczaj czekam przysiadłszy w miejscu do którego mnie zaproszono na bieg wydarzeń, bo czuję, że tak po prostu trzeba. W Amazonii nie można obejść się bez przewodnika bez niego podróżowanie nie jest możliwe, a zawsze należy szukać go wśród Indian mieszkających w danej wiosce do której chce się płynąć. Przewodnik Eulogio stał się moim dobrym duchem i opiekunem w wiosce jego przodków – Indian Ticuna.
A ten amulet, który widzę u Pana na szyi?
To ozdoba aztecka kupiona w Bogocie wykonana trochę pod turystów. Indianie amazońscy wyrabiają przepiękne ozdoby z nasion, kości, zębów drapieżników, kolorowych ptasich piór, a nawet z fragmentów wielkich tropikalnych chrząszczy. Oni wierzą, że noszenie zębów kajmana, czy jaguara zwierząt symbolizujących siłę doda im mocy i witalności. Niektórych Indian Huaorani spotkanych w Ekwadorze cechowało zatracenie swojej kulturowej tożsamości, niepamięć tradycji swoich przodków, życie w rozkroku między ich naturalnym środowiskiem a cywilizacją nie oferującą im przecież nic dobrego. Jednak u niektórych ten jeden element przetrwał, ząb wielkiego drapieżnego kota zawieszony u szyi świadczący o tlącej się jeszcze wierze w wszechpotężną moc natury.
Jak ubierają się Indianie?
Najwięcej oryginalnych barwnych stroi ludowych zaobserwowałem w Peru. To andyjscy górale jak i nasi tatrzańscy naszą najładniejsze ubrania. W okolicach peruwiańskiego miasta Arequipa indianki noszą kilka marszczonych barwnych spódnic (przynajmniej trzy) i wyszywane stylowe kapelusze. Peruwiańscy Indianie Guambianos z kolei noszą niebieskie spódnice i w zasadzie nie było by w tym nic dziwnego gdyby nie to że takie wdzianko przysługuje tu facetom. Podczas jazdy motorowerem częstym środkiem komunikacji w Andach spod rozcięcia spódniczki czasem wychylają owłosione kolanka jakiegoś pana. W Amazonii jak wiadomo Indianie kiedyś chodzili całkiem nago. Te czasy odeszły już w przeszłość. Ponoć kilka plemion tekstylna rewolucja jeszcze nie dopadła, a mi jakoś nie w smak byłoby dotrzeć do nich jako ten pierwszy którego antropologiczna nagość jeszcze w jakiś sposób rajcuje. W Kolumbii Indianie noszą się po nowoczesnemu. Mężczyźni chodzą w spodniach, spodenkach, podkoszulkach zaś dziewczyny noszą krótkie w bluzeczki, dżinsy, w uszach kolczyki zazwyczaj z Państwa Środka. Chińskie napisy na koszulkach, przyznam, wyglądają tu w dżungli dosyć kuriozalnie.
W jakim języku porozumiewa się Pan z nimi?
Po hiszpańsku. Język ten jest językiem urzędowym w większości krajów Ameryki Łacińskiej. W każdej indiańskiej wiosce można się nim porozumieć jako, że edukacja ostatnimi czasy dotarła już w najdalsze zakątki kolumbijskiej dżungli.
A po angielsku można się z nimi dogadać?
Raczej nie. W mieście, czy większych wioskach można sobie wynająć angielskojęzycznego przewodnika natomiast ja rzadko korzystam z tego typu przewodników.
Pokazywał Pan zdjęcia z kopalni szmaragdów. Jak je się kupuje?
Można je kupić u jednego z wielu setek jubilerów w większych miastach Kolumbii za wielkie pieniądze lub pojechać do jednej z szmaragdowych wiosek w górach. Ja ich nie kupowałem, dostałem w prezencie, co uważam za jeden z największych podarunków mojego życia.
Gdzie dokładnie trzeba po nie się wybrać?
Do departamentu Boyaca leżącego na północ od Bogoty. To dosyć niebezpieczny rejon dla turystów ze względu na przemoc i napady. Tam szmaragdy można kupić niemal w każdej górniczej wiosce, a ich cena nie jest już tak wygórowana. Po przyjeździe do jednej z wiosek od razu proponowano mi kupno tych niepozornych zielonych kamyków. Siedzę już na ganku w hotelu, a tu podchodzi jakiś chłopak. Kupi pan parę szmaragdów? – Pyta grzecznie. Nie dziękuję. – Odpowiadam równie uprzejmie. Tak było każdego dnia mojego obcowania z mieszkańcami tego parutysięcznego miasteczka. Pytania o kupno szmaragdów i zapewnienia, że przyjechałem tu tylko po to żeby poznać mieszkańców. To ja ciekawski Polak. Przyjechałem z wami tylko pogadać, zobaczyć jak wam się tu żyje, co was cieszy a co smuci, zobaczyć miejsce waszej ciężkiej pracy – kopalnie szmaragdów. Za żadne skarby nie chciałem uchodzić za handlarza szmaragdów o co na początku na każdym kroku podejrzewali mnie mieszkańcy, zresztą mogło by się to dla mnie bardzo źle skończyć gdyby nie udało mi się wyprowadzić ich z błędu. Oferowano mi na przykład wielką skalną bryłę z zielonymi kamykami zwaną tu Ganga za tysiąc dolarów, a w rzeczywistości wartej jakieś pięćdziesiąt. Oni uważają, że każdy obcy niezależnie od tego skąd pochodzi to Amerykanin i ma strasznie dużo pieniędzy.
Jak wygląda kopalnia szmaragdów?
To dziury – skalne sztolnie w skale wydrążone za pomocą młotka i dłuta, czasem jak skała twarda dynamitu. Chodniku są tak niskie, że trzeba schylać głowę. Wydobycie prowadzi się za pomocą bardzo prymitywnych narzędzi. Gdyby ktoś spytał, czy byłem kiedyś w piekle odpowiedział bym, że owszem byłem. Tu na ziemi piekło niejedno ma imię, a niektóre z piekieł znajdują się właśnie tutaj nieopodal wioski Cusquies. We wnętrzu góry panują warunki urągające ludzkiej godności – temperatury rzędu 50-60 stopni Celsjusza. Za sprawą pewnej miłej pani udało mi się odwiedzić jedną z kopalń, jednak nie udało mi się dojść do przodka – miejsca wydobycia urobku, bo zasłabłem w wyniku braku tlenu i z gorąca. Górnicy pracują tam za darmo, dopóki dopóty nie znajdą żyły szmaragdowej nazwanej tu trochę z grecka betą.. Gdy zostanie znaleziona, pojawiają się ochroniarze pod bronią, a w większych kopalniach oddziały uzbrojonego po zęby wojska. Ich obecność jest jak najbardziej uzasadniona, bo gra idzie o bardzo dużą stawkę, a wypadki toczą się błyskawicznie. Zjeżdżają się handlarze z całego kraju a nawet z zagranicy. Dobija się targów w których zwykły górnik zawsze w końcowym rozliczeniu zostanie orżnięty na kasie. To jest jakby państwo w państwie, a rząd właściwie nie do końca kontroluje tamte tereny. Gangi szmaragdowe rywalizują między sobą i niebezpieczna gra która nie toczy zawsze pozostanie dla mnie tajemnicą Czasem rok lub półtora roku nic się nie dzieje jałowa ciężka praca za zupełną darmochę po kilkanaście godzin dziennie. Żyją z dnia na dzień, a nóż za godziną za dzień lub dwa coś zielonego błyśnie wśród szarej skały. Tak mijają dni miesiące, a nawet lata. Górnicy wegetują w prymitywnych drewnianych domkach i codziennie wstając rano widzą oczyma wyobraźni to coś, co zapewni pieniądze i lepsze życie.
Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiała Maya M. Kowalczyk
Już wkrótce część II – zapraszam!